Szpital Uniwersytecki w Krakowie
Na Facebooku popularność zdobywa dziś wpis
Kamila
, chorego na Covid-19 z Krakowa, który opisuje, jak
w jego przypadku wyglądały procedury zastosowane przez szpital i sanepid.
Już we wstępie do swojej relacji Kamil zaznacza, że "
chaos w polskiej służbie zdrowia, który opisują media, jest o wiele większy, niż może się z pozoru wydawać"
.
Kamil opisuje, że po kilkunastu dniach nieustającej choroby postanowił
sam przetestować się na Covid-19
w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie.
"Oczekiwanie na niego wymagało stania w nieruchomej kolejce na szpitalnym parkingu, w której ludzie (dosłownie) mdleli z powodu upału" - opisuje.
Po 24 godzinach Kamil otrzymał
dodatni wynik testu
i zamknął się w mieszkaniu,
oczekując na telefon
"od Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej, od szpitala, policji, kogokolwiek". Ponieważ sanepid jednak nie zadzwonił, Kamil próbował sam się z nim skontaktować. Nie udało się przez niemal tydzień.
Pierwszy kontakt z Kamilem po kilku dniach od pozytywnego wyniku testu podjęła
policja
, jednak zamiast przyjechać pod krakowski adres podany w szpitalu, pojechali do jego rodzinnego domu w Bukowinie Tatrzańskiej. W końcu zadzwonił też sanepid, ale ten z Zakopanego.
Następnie chory próbował zgłaszać sprawę na infoliniach, m.in. NFZ. W końcu udało się skontaktować z krakowskim sanepidem. Ponieważ okazało się, że
szpital nie podał Kamila do statystyk
, ten sam musiał wysłać do sanepidu wynik swojego testu na dowód, że rzeczywiście jest zarażony. Sanepid nałożył miesięczną izolację i poinformował, że kolejny test zostanie wykonany "jedynie za zaleceniem lekarza, albo z oddziału zakaźnego, albo po prostu pierwszego kontaktu". W międzyczasie
Kamil czuł się coraz gorzej
.
"Jako że po całkowitej utracie węchu (nadal go w pełni nie odzyskałem), bólu gardła i mięśni, zaczęły się pojawiać duszności, coraz bardziej zależało mi na skontaktowaniu się z oddziałem zakaźnym, już nawet nie z powodu konieczności wykonania kolejnego testu, ale celem uzyskania zwykłej porady. (...) Wreszcie,
po ponad tygodniu, udało mi się załapać do kompetentnego lekarza pierwszego kontaktu
, który zalecił mi odpowiednie ćwiczenia oddechowe, leki i udzielił ogólnych porad na przetrwanie tej choroby w oczekiwaniu na kolejny test".
"Wszystko wydało się zatem naprostowane, a sprawa zmierzała ku końcowi wraz z polepszaniem się początkowo fatalnego samopoczucia. Wysyłam więc do sanepidu
zgłoszenie konieczności wykonania kolejnego testu
i zgodę lekarza, a dostaję w odpowiedzi strzał w pysk, kiedy sanepid stwierdza, że
na nowy test może mnie skierować tylko ktoś z Oddziału Zakaźnego
. Tego, który zapewne nie wie nawet o moim istnieniu, nie podał mnie do statystyk" - pisze dalej Kamil.
Dodaje, że
krakowski sanepid nie wysyła również wymazobusa do chorych,
a jedynie do podejrzanych o zakażenie.
W związku z tym "izolacja" Kamila zamienila się w "areszt domowy".
"Nie wiem kiedy stąd wyjdę, bo nawet gdy minie już miesiąc od pierwszych objawów, panowie w niebieskich mundurkach i tak będą jeszcze przez dwa tygodnie meldować się pod moimi drzwiami, sprawdzając, czy na pewno za nimi nadal jestem (a może czy jeszcze żyję?). Nikt nie wejdzie, nikt nie wyjdzie i tak aż do 14 września. Chyba że zdarzy się cud i lekarze w Szpitalu Uniwersyteckim przypomną sobie o zarażonych w domach" - pisze.
"
Epidemia w wykonaniu Polskiej Służby Zdrowia to festiwal ignorancji, olewania pacjentów i przerzucania się odpowiedzialnością między szpitalami a sanepidem
. Gra pozorów, w której każdy udaje, że coś robi, za plecami mając tak naprawdę nieopisany wprost chaos i codziennie zmieniające się przepisy, za którymi nikt nie jest już w stanie nadążyć, nawet ci, którzy otrzymują za to wynagrodzenie. (...) Druga fala? My jeszcze przez pierwszą nie przeszliśmy.
Tym, którzy płaczą z powodu maseczek i rozsiewają bzdury o nieistniejącej pandemii, spisku władz i kontrolowaniu ludzkości, pozostaje mi tylko życzyć powodzenia.
Obyście to przeszli tak łagodnie, że nadal będziecie mogli twierdzić, iż wirus nie istnieje" - kończy swój wpis.