Jak opisuje
Gazeta Wyborcza
do niecodziennej sytuacji doszło w
Bartoszycach
. Pod jeden z warsztatów samochodowych podjechały dwie kobiety. Właściciel kończył już pracę, rozliczył kasę i wychodził do domu. W warsztacie przybywali jeszcze jednak pracownicy.
Kobietom przepaliły się żarówki w aucie i poprosiły o ich wymianę.
Właściciel warsztatu zgodził się i zlecił wymianę jednemu ze swoich pracowników. Okazało się, że kobiety nie mają zapasowych żarówek.
Na prośbę kobiet pracownik wykorzystał swoje zapasowe i wymienił je w aucie.
Kobiety zapytały ile mają zapłacić, na co pracownik miał powiedzieć:
"da pani jakieś 10 złotych”.
Krótko potem okazało się, że właściciel musi wrócić do warsztatu,
ponieważ kobiety, które prosiły o wymianę żarówki, były pracownikami Urzędu Skarbowego i zorganizowały prowokację.
Pracownik został ukarany
mandatem w wysokości 500 złotych.
Jak relacjonuje
Wyborcza
, mężczyzna, za radą swojego pracodawcy, nie przyjął mandatu. Sprawa trafiła do sądu, skierowano tam wniosek o ukaranie za wykroczenie skarbowe.
Sąd stwierdził, że pracownik jest winny, lecz odstąpił od wymierzania mu kary.
Nie spodobało się to
naczelniczce miejscowego US Małgorzacie Sipko
, która odwołała się od wyrku. Ostatecznie sąd nie zmienił decyzji i nie przyznał kary dla pracownika.
"Podczas procesu podnoszono, że pracownik oddał paniom własną żarówkę, więc zawarł z nimi umowę jako osoba fizyczna. W takich sytuacjach paragonu nie trzeba wydawać, a podatek płaci się, gdy kwota przekracza 1000 złotych.
Żarówka kosztowała 4-5 złotych. - Wychodzi na to, ze cała sprawa toczy się o ten "naddatek" w wysokości 5-6 złotych, bo wziąłem 10 złotych
" - powiedział mechanik w rozmowie z lokalnymi mediami.
Okazuje się, że to jeszcze nie koniec.
Małgorzata Sipko złożyła do sądu kolejną apelację, w której tym razem zażądała ukarania pracownika warsztatu 600-złotową grzywną, ponieważ "wyrok nie spełnia swej funkcji w zakresie prewencji ogólnej i szczególnej".