Przygotowania do protestu nauczycieli nabierają tempa
. W całej Polsce
trwają referenda,
w których pracownicy oświaty zdecydują o tym, czy strajk odbędzie się w terminie zaplanowanym przez ZNP, który pokrywa się z terminami egzaminów gimnazjalnych i ośmioklasistów.
Koalicja NIE dla chaosu w szkole
przygotowała
interaktywną mapę szkół,
które przyłączą się do ogólnopolskiego strajku nauczycieli zaplanowanego na 8 kwietnia.
Głos w sprawie strajku postanowił zabrać nauczyciel wychowania fizycznego,
który w zdobywającym dużą popularność
wpisie opisuje, jak naprawdę wygląda praca w polskiej szkole:
Jeszcze w kontekście strajku, od siebie.
Będę pisał ze swojej perspektywy, bo tak będzie najuczciwiej. Jestem nauczycielem wychowania fizycznego i wychowawcą świetlicy. Po szkole pracuję w klubie piłkarskim.
Zwykle mój dzień wygląda tak, że wychodzę koło 8-9 i wracam do domu o 20:00. Pociągnę tak maksimum jeszcze 3-5 lat.
Zacznę od legendarnych 18 godzin w pracy. W moim przypadku to nie jest 18 godzin, ponieważ na świetlicy etat wynosi 26 godzin, więc mam uśrednienie i pracuję 22 godziny na etacie. Ale załóżmy, że byłbym tylko nauczycielem wychowania fizycznego i miał 18 godzin. Do tego musimy dołożyć 2 „godziny kartowe”, czyli darmowe dwie godziny pracy z dziećmi. Zalewska je oficjalnie zdjęła ale nieoficjalnie pozostały. U nas w szkole realizuje je 100% nauczycieli. Czyli mamy 20 godzin.
Co miesiąc Rada Pedagogiczna i zebrania lub konsultacje – łącznie minimum 4 godziny – razem 21 tygodniowo. Librus (dziennik elektroniczny) – mnie, jako wychowawcy, który bardzo swobodnie operuje na komputerze, pozaszkolna obsługa go (frekwencja, dyżurni, wydarzenia szkolne, zebrania, spotkania, zmiany w harmonogramach, plany lekcji, kontakty z rodzicami) zajmuje około 2 godzin tygodniowo
(to jest naprawdę minimum). Dziennik zajęć pozalekcyjnych – kolejna godzina tygodniowo. To już 24 godziny. Spotkania i rozmowy (telefoniczne bądź osobiste) z rodzicami poza wyznaczonymi terminami zebrań – kolejna godzina tygodniowo, razem 25. Przygotowywanie do lekcji – minimum 2 godziny w tygodniu, to już 27.
Sprawdziany, kartkówki, prace, zeszyty, ćwiczenia (mnie to omija) – ok. 2-4 godzin w tygodniu, razem około 30 godzin.
Przygotowywanie apeli, wydarzeń szkolnych, występów – trudne do policzenia. Zawody, konkursy, warsztaty – trudne do policzenia.
Pisanie opinii o dzieciach, konspekty, sprawozdania i inne dokumenty szkolne – trudne do policzenia. Wyjazdy, wycieczki – trudne do policzenia. Ciekawym przykładem jest tu jednak Zielona Szkoła, na którą, jako młody (pełen energii) nauczyciel, jeździłem przez swoich pierwszych 6 lat pracy w szkole.
Żeby było jasne - mówimy tutaj o 14 dniach opieki, 24 godziny na dobę, nad dwudziestką dzieci. Całościowej opieki, tzn. z koniecznością radzenia sobie z sytuacją posikanego łóżka, ubrudzonych majtek, kradzieży dokonanych przez dzieci, chorób, wiecznych konfliktów w pokojach, pukania do drzwi o północy, wymiotów, płaczu za matką, usypiania, a później wstawania o 6 wskutek biegania dzieci między pokojami. Wszystko bez żadnego dodatkowego wynagrodzenia. Jest jeszcze kwestia okienek, które dotyczą niemal wszystkich nauczycieli. Ja mam 2, to i tak niewiele, niektórzy mają po 4. W praktyce jest to 45 minut przerwy między jedną lekcją a drugą. Nieodpłatnej przerwy. Nic w tym czasie nie zrobisz, bo musisz wrócić przed dzwonkiem. Darmowe godziny w szkole.
Teraz pieniądze. Po ośmiu latach pracy w szkole, będąc zatrudnionym na pełnym etacie, z przygotowaniem magisterskim, zarabiałem niecałe 1950 złotych.
Moja partnerka, 3 rok w szkole, po studiach pedagogicznych, bez magisterski, na etacie zarabia około 1600. Zalewska wydłużyła staż młodym nauczycielom (w praktyce zmniejszyła ich wynagrodzenia), więc Magdzie zajmie znacznie dłużej osiągnięcie mojego etapu, nawet jeśli będzie pokonywała kolejne szczeble awansu tak szybko, jak to możliwe. Obecnie moje wynagrodzenie zasadnicze, bez nadgodzin, to około 2100.
Nie wiem kiedy będę zarabiał 2500.
Wracając do ilości godzin, musimy powiedzieć sobie wyraźnie, że to w żadnym wypadku nie jest polski wynalazek, iż nauczyciele nie pracują 40 godzin tygodniowo "przy tablicy". Tak jest w każdym cywilizowanym kraju (i w większości niecywilizowanych). To naprawdę ma swoje uzasadnienie. Tutaj cytat z Łukasza Markuszewskiego, bardzo adekwatny:
"W mojej karierze zawodowej pracowałem w call center (na zmianach czternastogodzinnych), za barem (dwanaście godzin wieczorem i nocą), fizycznie przy taśmie (osiem-dwanaście godzin w niemal tej samej, półpochylonej pozycji stojącej), fizycznie biegając po magazynie z pakunkami, fizycznie wrzucając do bębna maszyny dwudziestokilowe worki z mąką, spisywałem dane z faktur na czas, rozdawałem też ulotki na mrozie a dzisiaj mam pracę biurową w korporacji.
I wiecie co?
Nie było nigdy nic bardziej wyczerpującego, żadnej bardziej męczącej pracy, niż praktyki nauczycielskie.
Któregoś dnia musiałem poprowadzić pięć lekcji i byłem po prostu wykończony. To jest jakieś cztery godziny niemal ciągłego mówienia, odpytywania, kontrolowania przepływu informacji, korygowania go i próbowania rozmaitych sposobów na dotarcie do ucznia.
Poza tym nauczyciel musi przygotowywać się do lekcji (tworzyć słynne konspekty, koszmar po prostu), przygotowywać sprawdzenia wiedzy, dokonywać ewaluacji uczniów i obłożony jest dodatkową masą papierkowej roboty, która na szczęście mnie nie dotyczyła.
Prawda jest taka, że nie da się prowadzić lekcji co dzień przez osiem godzin. To jest niemożliwe fizycznie
. To nie są powtarzalne czynności, które można wykonywać półautomatycznie i pozwolić w tym czasie myślom swobodnie szybować. To jest praca w ciągłym skupieniu, ciągłej analizie informacji zwrotnej, która jest bardzo obciążająca. Nawet bardzo zły nauczyciel będzie prowadzeniem lekcji bardzo zmęczony”.
Wracając do mnie: dziś był piątek i to jest mój najtrudniejszy dzień w tygodniu. Pracuję od 8:00 do 15:30, bez przerwy, z czego 6 godzin na sali gimnastycznej, reszta w sali lekcyjnej. Po pierwszych 4 godzinach jestem trupem. Pracuję na pełnych obrotach do około 11:30, później jadę na rezerwach paliwa. Nie da się. Hałas na sali gimnastycznej rozsadza głowę po około 3-4 godzinach. Sam hałas. A tutaj masz 15 konfliktów na 15 minut. Na pierwszej lekcji reagujesz szybko, celnie, dobrym komentarzem. Dzieciaki czują, że stoi przed nimi gość, które jest pełen energii i czasem odpuszczają. Ale na piątej lekcji już Cię nie ma. Jesteś wrakiem. Czterdziestka dzieci na sali, dwóch płacze, jeden kopie w kaloryfer, ktoś znowu rusza piłki bez pozwolenia i zaczyna kozłować, kiedy tłumaczysz ćwiczenie; dwie dziewczyny i jeden chłopak stoją nad Tobą i skarżą się, że tamta nazwała ją idiotką, a ten fauluje, a jeszcze inny ukradł mu bułkę. Masz 3 sekundy żeby rozwiązać te trzy konflikty, bo jeśli zajmie Ci to dłużej, ktoś inny to wykorzysta. Możesz operować krzykiem, wrzeszczeć na dzieciaki. Do pewnego etapu to nawet zdaje egzamin, przynajmniej pozornie, w jakimś pragmatycznym sensie. Ale jak dzieci są starsze to Ci odpowiadają, że masz na nie nie krzyczeć, a rodzice piszą pisma do dyrekcji i kuratorium. Zresztą i tak piszą, czy krzyczysz czy nie. Piszą, że sobie nie radzisz z ich dzieckiem, a przecież od tego jesteś.
Najpierw słyszysz od dzieciaka, że jesteś frajerem, a później czytasz pismo od matki, że sobie nie radzisz – to jest prawdziwa historia, nie z mojej szkoły, ale prawdziwa. Moja - że tak powiem - ulubiona.
Są oczywiście fajne klasy, gdzie idziesz z przyjemnością, ale generalnie jest naprawdę bardzo ciężko.
Ludzie pękają, serio, i będą rezygnować. Płaczą po nocach, znerwicowani, zastraszeni, za 2 koła miesięcznie.
Czy zabieram pracę do domu? Jak mógłbym nie zabierać!? Większość moich kolegów i koleżanek zabiera.
Siedzimy później w sobotę o północy u jednej z nich i obiecujemy sobie, że nie będziemy wracać do tego, co usłyszeliśmy w trakcie tygodnia, jak potraktowali nas uczniowie, jakie dramaty przeżywa dziewczynka, z którą rozmawialiśmy po lekcjach. Obiecujemy sobie, ale i tak rozmawiamy. Wykrzykujemy to, co nas boli, później przekonujemy się nawzajem, że musimy się zdystansować, że trzeba to olać, że jesteśmy coraz bardziej roztrzęsieni i za chwilę wylądujemy u psychiatry. Ale za moment znowu krzyczymy. Z poczucia totalnego braku szacunku, ale też z powodu bezradności, która jest dziś chyba najczęściej towarzyszącym nauczycielowi uczuciem w pracy. Jedna strona, to to, że nie potrafisz pomóc sobie, druga, że nie możesz pomóc tak wielu dzieciakom.
Jeszcze odnośnie retorycznej kalki w stylu: "Wiedziałeś na co się piszesz, jak ci się nie podoba, to zmień pracę". To bardzo głupie, pisać w ten sposób. Mam świadomość, że za tą naiwnością stoi fundamentalna wiara w nieomylną i działającą nieprzerwanie, niewidzialną rękę wolnego rynku, która ma rzekomo w magiczny sposób prowadzić do równowagi w kosmosie, a już na pewno do samoregulacji kraju. Ale to nie działa. Rozumiem, że byliśmy tym karmienia przez ostatnie dekady, ale to naprawdę nie działa. Nie możemy wszyscy być programistami. Znajdźcie sobie wykres przedstawiający ilość aktywnych pielęgniarek w konkretnych grupach wiekowych w Polsce.
Za dwie dekady czeka nas zderzenie ze ścianą, jeżeli dziś rząd nie zrobi wszystkiego, by praca pielęgniarki była godnie opłacana. W tym miejscu od razu dodam, że moim zdaniem pielęgniarki są w jeszcze trudniejszym położeniu niż nauczyciele.
Nie wspominając o wychowawcach domów dziecka, wychowawcach świetlic środowiskowych i innych zawodach, które są skandalicznie nisko opłacane.