fot. East News
28 stycznia w Warszawie CBA
zatrzymało
Bartłomieja Misiewicz
wraz z pięcioma innymi podejrzanymi w związku z prowadzonym od grudnia 2017 roku przez prokuraturę w Tarnobrzegu śledztwem dotyczącym
niegospodarności,
powoływania się na wpływy oraz fałszowania dokumentów przy okazji zawierania umów przez spółkę PGZ SA.
Misiewicz usłyszał zarzut "powoływania się wspólnie i w porozumieniu na wpływy w instytucji państwowej i podjęcia się pośrednictwa w załatwieniu określonych spraw celem uzyskania korzyści majątkowej w kwocie ponad 90 tys. zł". Dodatkowo usłyszał też zarzuty
przekroczenia uprawnień jako funkcjonariusz publiczny
i działania na szkodę spółki PGZ w związku z zawartą przez nią umową szkoleniową.
W ubiegłą środę
Sąd Okręgowy w Warszawie wyraził zgodę, by
Misiewicz opuścił areszt
pod warunkiem
wpłacenia poręczenia majątkowego w wysokości 100 tysięcy złotych
Dziś Wojciech Czuchnowski
pisze w
Gazecie Wyborczej,
że w ramach śledztwa, badany jest też wątek "pracy za seks".
Jak podaje w artykule, do wydarzenia miało dojść w 2016 lub 2017 roku podczas wizyty Bartłomieja Misiewicza w Bełchatowie.
Wówczas
Misiewicz wraz ze Sławomirem Z.,
działaczem PiS i prezesem spółki PGE Górnictwo i Energetyka Konwencjonalna
pod wpływem alkoholu przyjmowali kandydatki do pracy.
Jednej z nich mieli zaproponować seks. Kobieta odmówiła i według źródeł Wyborczej
napisała skargę do prezesa PiS.
- Panowie byli po alkoholu i zabawiali się, przyjmując do pracy kandydatki.
Jednej z nich proponowali, że dostanie pracę w zamian za to, co w kodeksie karnym nazywane jest "innymi czynnościami seksualnymi".
Dziewczyna odmówiła, a na dodatek napisała skargę do prezesa PiS - twierdzi w rozmowie z
Gazetą Wyborczą
osoba znająca kulisy sprawy.