W weekend dużym echem odbił się
tekst Marcina Kąckiego z
Gazety Wyborczej
, który opisał "ciemną stronę" swojej kariery. W artykule pt.
Moje dziennikarstwo - alkohol, nieudane terapie, kobiety źle kochane, zaniedbane córki i strach przed świtem
, który opublikowano na łamach
Wyborczej
, Kącki napisał m.in. o swoich romansach i niewłaściwych zachowaniach wobec kobiet. Początkowo jego tekst był komentowany pozytywnie, wielu czytelników chwaliło jego szczerość i odwagę. Polecali go sami dziennikarze
Wyborczej
, m.in. w newsletterze GW.
Na artykuł szybko zareagowała jednak jedna z ofiar dziennikarza,
Karolina Rogaska
z
Newsweeka
, która opisała swoje doświadczenia. Okazało się również, że wcześniej Kącki został odsunięty od zajęć w Polskiej Szkole Reportażu w związku z doniesieniami o jego niewłaściwych zachowaniach wobec Rogaskiej. Szybko pojawiły się opinie, że tekst Kąckiego miał "wyprzedzić" doniesienia medialne i uchronić go przed konsekwencjami ujawnienia sprawy.
Początkowo kierownictwo
Gazety Wyborczej
zapewniało, że sprawa dotycząca Karoliny Rogaskiej zostanie wewnętrznie wyjaśniona, próbowano bronić Kąckiego, podkreślając, że "przeprosił" za swoje czyny. W niedzielę poinformowano jednak, że został on
zawieszony
. Roman Imielski, Aleksandra Sobczak i Bartosz Wieliński przeprosili również za publikację tekstu i zdecydowali o
usunięciu go
ze strony Wyborczej. Podkreślano przy tym, że redakcja nie wiedziała o oskarżeniach Rogaskiej wobec Kąckiego, a on sam nadużył zaufania czytelników, a
Wyborcza
opublikowała jego "spowiedź" "nieświadoma, że może mieć drugie dno - wyprzedzające usprawiedliwienie własnych występków".
Sam Kącki
zapewnia
, że redakcja
Wyborczej
wcześniej wiedziała o oskarżeniach Rogaskiej, a jego tekst był czytany i "sprawdzany" przez redaktorów.
Sprawa Kąckiego wywołuje wiele komentarzy, zarówno dotyczących jego zachowania, jak i
kondycji mediów
. Aferę skomentował m.in. pisarz
Szczepan Twardoch
, zauważając, że nawet w dużych redakcjach i wydawnictwach nikt nie zajmuje się fact-checkingiem. Wspomina, że w zeszłym roku napisał esej o wojnie w Ukrainie, który został opublikowany w
Gazecie Wyborczej
i w
Neue Zürcher Zeitung
, ale tylko ta druga redakcja wymagała sprawdzenia podstawowych faktów.
"Nie jestem dziennikarzem, był to tekst literacki, tym niemniej, skoro pisałem w nim o faktach, redakcja NZZ uprzejmie poprosiła mnie o dowody na to, że byłem tam, gdzie opisuję, że byłem, że rozmawiałem z ludźmi, z którymi rozmowy w moim tekście przytaczam i tak dalej. Przesłałem więc całą dokumentację i ktoś w redakcji zajął się fact-checkingiem i dopiero po tym tekst został opublikowany. Czy zrobiło mi się przykro z tego powodu? Czy uznałem to za brak zaufania? Nie, poczułem dumę, że ktoś moją pracę, moje słowa traktuje poważnie, by potem poważnie mógł je traktować czytelnik. Ten sam tekst w
Gazecie Wyborczej
został opublikowany bez sprawdzenia czegokolwiek" - zauważa.
Jak podkreśla, to "norma w polskiej prasie", ale zaznacza, że redakcja
Wyborczej
wiedziała, że był w Ukrainie, bo pomagała mu w organizacji wyjazdu.
"Tym niemniej jednak,
mogłem przecież zmyślać. Mogłem fantazjować.
I skąd czytelnik ma wiedzieć, że tego nie robię? Czy pochlebia mi więc to zaufanie, którym redakcja mnie obdarzyła? Nie, bo wiem, że obdarzani są nim wszyscy i czasem, jak się okazuje, nieco na wyrost" - pisze.
Dalej zwraca uwagę, że tak stało się w przypadku Kąckiego, którego tekst "entuzjastycznie polecali" redaktorzy
Wyborczej
, a po wpisie Rogaskiej "gwałtownie zmienili zdanie i zmianę uzasadniali tym, że Kącki nie poinformował redakcji o tym kontekście swojego tekstu".
"Mam tutaj dwa zastrzeżenie, jedno szczegółowe, drugie natury ogólnej, ważniejsze. Po pierwsze, trudno mi uwierzyć, że można było ten minoderyjny tekst, ocierający się o grafomanię (Umschlagplatz, stopy uchodźców, czy jest jakaś granica, której autor nie przekroczył litując się nad sobą skrzydlatymi słowy?) uznać za wspaniały dla samych jego literackich wartości. Oczywiście, gusta literackie są różne, ale jakim cudem tak doświadczeni dziennikarze i dziennikarki nie byli w stanie przejrzeć intencji autora trudno mi zrozumieć. Dlaczego? Pozostaje mi się domyślać. Po drugie i jest to zastrzeżenie ważniejsze, bo systemowe i nie odnoszące się tylko do redakcji
Gazety Wyborczej
, ale do polskich mediów w ogóle:
naprawdę, redakcja nie zna kontekstu tekstu, bo autor jej nie poinformował?
" - zastanawia się Twardoch.
Według pisarza redakcja tym różni się od mediów społecznościowych, że
bierze odpowiedzialność za to, co publikuje
.
"Dlatego do autora zaufanie redakcji musi być ograniczone. Systemowo. Po to, by to zaufanie do redakcji, autora i tekstu mógł mieć czytelnik".
Dalej zauważa, że jeśli w polskich wydawnictwach nikt nie zajmuje się fact-checkingiem, to do polskiego reportażu należy podchodzić jak do fikcji.
"Czy w polskich wydawnictwach specjalizujących się w non-fiction coś się zmieniło? Czy są już w nich działy zajmujące się fact-checkingiem, czy proces ten jest dalej uznawany za obraźliwy dla autora? Póki nic się w tej materii nie zmieni,
polski reportaż winno traktować się jak fikcję
i sam takie założenie czynię, jeśli sięgam po książki polskich reporterów i również z tego powodu nie czynię tego często. Od niewiarygodnego non-fiction wolę literaturę, która niczego nie udaje. Czytając non-fiction chcę mieć pewność, że wydawca wybrał się przed publikacją śladem autora i wiedząc o tym, że ktoś się wybierze, autor przynajmniej starał się dochować wierności faktom" - pisze Twardoch.
"Rola mediów jest jednak społecznie o wiele ważniejsza, niż "polska szkoła reportażu". J
eśli redakcja
Wyborczej
nie wiedziała o kontekście tekstu Kąckiego, bo autor go nie ujawnił, to o jakich innych nieujawnionych przez autorów kontekstach nie wie?
O czym w ogóle wiedzą w Polsce redakcje, publikując teksty swoich autorów? Tutaj naprawdę czas już coś zmienić" - konkluduje.