Pod koniec marca były poseł
Marek Jakubiak
poinformował, że złożył
listy z podpisami poparcia
pod swoją kandydaturą na prezydenta w Państwowej Komisji Wyborczej. Jakubiak pochwalił się, że zebrał ich
ponad 150 tysięcy.
Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie to, że polityk jeszcze
16 marca obawiał się, że nie zbierze wymaganej liczby podpisów przez pandemię koronawirusa
, a 17 marca apelował o przełożenie wyborów.
Politycy opozycji zarzucają Jakubiakowi m.in., że otrzymał podpisy od polityków Prawa i Sprawiedliwości.
Biznesmen w mediach zaprzeczał, że
nie jest "słupem" w wyborach:
- Pragnę państwu powiedzieć, patrząc prosto w obiektyw kamery, że z panem Jarosławem Kaczyńskim nie zamieniłem nigdy nawet jednego zdania. Nie rozmawialiśmy, nie znamy się.
Ja rozumiem, że opozycja szaleństwa dostała, że oni się boją popularności mojej osoby, rozumiem
, że w ten sposób cały układ tych pięciu ugrupowań, który podobno ma miejsce, że rokosz dla nich jest rozwiązaniem samym w sobie - powiedział w Polsat News.
Gazeta Wyborcza
twierdzi, że
nielegalne dopisywanie podpisów do list miało jednak miejsce.
Według dziennika zatrudnieni do tego byli przede wszystkim przybysze ze Wschodu. Oficjalnie mieli oni pracować w centrum
"przepisywaniu książek za 40 złotych za godzinę"
.
Wyborcza
dotarła do takiego ogłoszenia, które pojawiło się w internecie w języku rosyjskim.
Według informatora Wyborczej podczas
jednego dnia miało dojść do fałszerstwa blisko 18 tysięcy podpisów.
Cudzoziemcom z Rosji, Ukrainy i Białorusi mówiono, że
praca jest wykonywana po to, by "opracować spis wyborców".
Wyborcza
zapytała Marka Jakubiaka, jak odnosi się on do zaprezentowanych przez dziennik informacji. Były poseł Kukiz’15 nie zaprzeczył temu, że podpisy były fałszowane. Stwierdził tylko, że on nie ma z tymi nic wspólnego, a sprawę zgłosił do prokuratury.