fot. Twitter
Od dwóch tygodni na ulicach Kolumbii trwa
strajk narodowy w wyniku którego zginęło co najmniej 37 osób
, 89 zgłoszono jako zaginione, a setki zostało rannych. Protesty na początku były motywowane
reformą podatkową rządu
, ale z czasem stały się sprzeciwem wobec ubóstwa i nierówności zaostrzonych przez pandemię koronawirusa, łamania praw człowieka i
brutalnej reakcji władz na protesty.
W środę wieczorem w Bogocie i innych miastach w całym kraju wybuchły kolejne zamieszki, kiedy opancerzona policja wypuściła swój
arsenał wybuchów, gazu łzawiącego i armatek wodnych na demonstrantów.
- Chcemy tylko prawa do pokojowego protestu, aby poczuć, że mamy jakąś przyszłość. Jesteśmy większością, ale oni nas nie słuchają - powiedziała studentka
María José López
.
W innym miejscu uczestnicy protestów czuwali przy świecach i malowali hasła antyrządowe na asfalcie, gdy ludzie uderzali garnkami i patelniami z okien swoich mieszkań.
Od początku strajków prezydent
Iván Duque
odrzucił reformę podatkową i wezwał do dialogu w celu rozwiązania kryzysu, chociaż eksperci twierdzą, że rozmowy te raczej nie przyniosą rezultatów w najbliższej przyszłości. Politycy próbują przedstawiać protesty jako dzieło "terrorystów" z dysydenckich grup rebeliantów.
- Dlaczego mielibyśmy ufać rządowi w negocjacjach, skoro wszystko, co robi, to kłamstwo? - zapytał
Enrique Gama
, kierowca ciężarówki, który protestował z innymi członkami związku na blokadzie drogowej.
Pandemia COVID-19 dotychczas pochłonęła 75 000 osób w Kolumbii. Liczba osób żyjących w skrajnym ubóstwie wzrosła w zeszłym roku o 2,8 miliona w wyniku lockdownu.